sobota, 28 lipca 2012

Kłaniam się nisko, Kapitanie!

Początkowo miała to być rozmowa o tym, jak to się stało, że Mantas Cesnauskis - bez wątpienia ikona słupskiego klubu, człowiek, który skradł setki, jak nie tysiące "czarnych" serc - kończy przygodę z Energą Czarnymi. Przynajmniej na razie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji i nie zapytał o sytuacje, mecze i postacie, które tak bardzo mnie intrygowały. Więc zapytałem. Zanim jednak dojdziecie do samego wywiadu, chciałbym kilka słów od siebie...

Fot. Andrzej Romański/plk.pl

Cesnauskis, na pytania zdawał się odpowiadać szczerze, tak prosto z serca. Tak, na pewno tak było. Po Słupsku chodziły dwie pogłoski związane z jego ewentualnym odejściem. Jedna, mówiąca o tym, jak wielkiego wynagrodzenia oczekiwał Litwin. Druga, wręcz przeciwnie - jak śmieszny kontrakt zaoferował mu klub. I była to pogłoska z dość wiarygodnego źródła. W czwartek zostały rozwiane moje wszelkie wątpliwości  - Mantas zostać chciał, nawet bardzo. Nie chciał tego klub. Przynajmniej tak można się domyślać. Podobnie jak 4 lata temu w przypadku Przemka Frasunkiewicza, nie brano pod uwagę ani głosu, ani potrzeb kibiców. Rzec można, że historia zatoczyła koło. Ale czy tak traktuje się ikonę? No właśnie. Cesnauskis ewidentnie ma żal do klubu, choć sam otwarcie nie chce się do tego przyznać. Druga sprawa, o której dotychczas nikt nie miał pojęcia: -Dziwi mnie tylko, że byłem jedyną osobą z drużyny, z która nawet nie porozmawiano po zakończonych rozgrywkach. Nikt mnie nie zawołał do klubu, a przecież zawsze tak czyniono. Dziwi mnie to, bardzo dziwi. Tak właśnie wyglądało moje rozstanie z klubem, po sześciu latach gry dla niego. 

Jeśli to, co mówi Cesnauskis jest prawdą, a chyba nie ma żadnych podstaw, aby twierdzić inaczej, to ja śmiało mogę się zaśmiać w twarz tym osobnikom. Czy tak postępuje się z zawodnikiem, którego tak bardzo pokochały trybuny? Cesnauskis na pytanie, czy czuje się ikoną Czarnych, odpowiada: -Gdybym był ikoną, nie postąpionoby tak ze mną.


Sport bywa brutalny. Tak też jest i w tym przypadku. Być może, że do sprawy podchodzę zbyt sentymentalnie - do Cesnauskisa mam ogromny szacunek i darzę go wielką sympatią. A takich jak on, w moim przypadku jest niewielu - Frasunkiewicz, Davis, może Dutkiewicz?

Szkoda, wielka szkoda, że to wszystko tak się potoczyło. I choć Cesnauskis zapewnia, że w rywalizacji z Czarnymi nikomu nie będzie niczego udowadniał, to ja Mantas szczerze Ci  życzę - udowodnij!

Kłaniam się nisko, Kapitanie... 

Fot. Łukasz Capar



Karol Sadowski: Chciałoby się zaśpiewać: 'To już jest koniec, nie ma już nic...'. Koniec to jednak nie jest, ale nic, a w zasadzie to nikogo, z kim słupscy kibice mogliby się utożsamiać, w drużynie Energi Czarnych już nie ma. Ostatnim takim zawodnikiem był właśnie Mantas Cesnauskis.

Mantas Cesnauskis: Nie możecie mówić, że już nic nie zostało. Nie byliśmy przecież niezastąpieni. To wciąż jest drużyna. Czeka Was bardzo ciekawy sezon, tyle tylko, że z zupełnie nowymi zawodnikami.

To Cesnauskis żądał zbyt wiele, klub oferował zbyt mało, czy jedna, bądź też obie strony uznały, że dalsza współpraca nie ma już sensu?

Nie, nie! Z mojej strony na pewno nie była to kwestia pieniędzy, jak wielu myśli. Szczególnie po takim sezonie. Przecież ja chciałem zostać w Czarnych i to za dużo mniejsze pieniądze. Jednak to, jaką ofertę złożył mi klub - nie było mowy o dalszej współpracy. To wszystko wyglądało tak, jakby w Słupsku po prostu nie chciano już mojej osoby.


Dochodziły do Ciebie te głosy krytyki w stronę klubu; że buduje się zupełnie nowy zespół, pozbawiony jakichkolwiek nazwisk, których przecież tak bardzo pokochali kibice?

Może inaczej. Wiesz co, dziwi mnie tylko, że byłem jedyną osobą z drużyny, z która nawet nie porozmawiano po zakończonych rozgrywkach. Nikt mnie nie zawołał do klubu, a przecież zawsze tak czyniono. Dziwi mnie to, bardzo dziwi. Tak właśnie wyglądało moje rozstanie z klubem, po sześciu latach gry dla niego.

Rozumiem więc, że masz żal do klubu.

Żal? Może to za dużo powiedziane, ale z pewnością nie tak powinno wyglądać rozstanie po sześciu latach współpracy.

W Słupsku masz żonę, dziecko, niedawno co wybudowany dom... Nie łatwiej było przejść do Trójmiasta, czy choćby Koszalina?

O Koszalinie nie było mowy. Powiedziałem, że tam nie pójdę. W grę wchodziły tak naprawdę tylko trzy kluby - Trefl, Anwil i Zielona Góra. I to właśnie oferta Stelmetu była najbardziej konkretna i najkorzystniejsza. Wiedziałem też, że trener Uvalin chce mnie w swojej drużynie, i co najważniejsze, docenia moją osobę. Myślę, że to był dobry wybór.



To w Słupsku Mantas Cesnauskis poznał wybrankę swojego serca, z którą w 2010 roku wziął ślub. Rok wcześniej zakochanym urodziła się córka. Fot. Kamil Nagórekj/gp24.pl


Nie bez powodu do tego Koszalina nawiązałem. Paweł Leończyk – także klubowa twarz. Niedawno co podpisał kontrakt właśnie z AZS-em. Jak zareagowałeś na tę wiadomość? Rozmawiałeś z nim o tym?

Tak, rozmawiałem. To jest jego życie, to są jego decyzje. To on wybiera, co jest dla niego najlepsze. A być może były też inne powody jego przejścia do AZS-u. Nie oceniam tego jakoś strasznie źle. To był jego wybór i Paweł miał do tego prawo.

Grając dla Zastalu, te mecze z Koszalinem wciąż będą miały dla Ciebie szczególne znaczenie?

Ja w każdym meczu gram wyłącznie o wygraną, ale nie wydaje mi się, że teraz, po przejściu do Zielonej Góry, te starcia z Koszalinem będą miały dla mnie podobne znaczenie, jak w przypadku gry dla Czarnych. Tutaj, tę atmosferę bardziej stwarzali kibice. Zasada była prosta - możesz przegrać z każdym, dosłownie z każdym, tylko nie z AZS-em. Teraz moim głównym rywalem będzie bodajże Turów (śmiech). A AZS? Kiedyś to nie były zwykłe mecze, teraz już chyba będzie inaczej.


A który mecz z Koszalinem najbardziej zapadł Ci w pamięć?

Pamiętam wszystkie derby, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi te z poprzedniego sezonu. To w ogóle był wówczas chyba jeden z moich najdziwniejszych meczów  w Gryfii. Do przerwy przegrywaliśmy ponad 20 punktami, dostaliśmy ogromne uderzenie po psychice. Wiedzieliśmy, że jest bardzo źle. A jednak wyszliśmy z tego obronną ręką. To zwycięstwo dało nam bardzo wiele radości.

Twoje początki w Enerdze Czarnych nie należały do najlepszych. Bardzo długo musiałeś przekonywać do siebie kibiców. 

To było tak, że Griszczuk zawołał mnie do Słupska, kiedy rozpoczynaliśmy przygotowania do sezonu grając w turniejach towarzyskich. Wtedy też dostawałem wiele minut, prezentując dobry poziom. Ale gdy wrócił Kudriawcew - to i minut było dużo mnie, i moja gra wyglądała gorzej. Początki były bardzo ciężkie. Trafiłem do zespołu, który zdołał już zdobyć medal, a ja przecież przyszedłem z zewnątrz. Długo musiałem szukać sobie miejsca w drużynie. A kibice, wiadomo - przyszedł nowy, klubowi nie idzie, to od razu chcieli mnie wyrzucać. Najłatwiej tak powiedzieć. Ale w końcu przyszedł mój czas.


No właśnie. W końcu nadszedł dzień, w którym Mantas Cesnauskis stał się bohaterem Czarnych i wkupił się w łaski kibiców już na zawsze. Pamiętasz to spotkanie z Polonią Warszawa i Twój rzut w ostatniej sekundzie, który dał Czarnym upragnione zwycięstwo?

Oczywiście, że pamiętam - wszystko! Wielokrotnie oglądałem tę akcję na video, takich rzutów nie zapomina się całe życie! Ale tak to już jest wśród sportowców, że od góry do dołu jest taki bardzo malutki, malusieńki kroczek. Jednego dnia możesz stać się bohaterem, a już kolejnego nikt Ci nawet nie poda ręki. A w koszykówce jest tak, iż nigdy nie możesz żyć jednym meczem, choćby tym jednym trafieniem. Wiesz...że chodzisz po mieście i myślisz, że jesteś kimś. Lepiej grać równo, a nie, że w jednym meczu rzucasz 30 punktów, a w kolejnym ani jednego. Musisz mieć poczucie wartości.

fot. energa-czarni.pl

Za rok zresztą było podobnie. Ten sam rywal, ta sama hala, niemal te same okoliczności. I znów Cesnauskis rzutem na taśmę zapewnia Czarnym wygraną. Wojciech Kamiński, ówczesny trener Polonistów,  żartował wówczas na pomeczowej konferencji prasowej: "Muszę przekonać działaczy klubu, aby w przyszłym sezonie sprowadzili Cesnauskisa do Polonii. Wtedy już nas nie skarci".

Tak, pamiętam to (śmiech.) Śmialiśmy się po meczu, że to już drugi raz z rzędu. Tylko Ci z Polonii łapali się za głowy. Potem przyszedł do mnie Kamiński i mówi: -Mantas, do cholery, ile Ty możesz nas jeszcze zabijać tym ostatnim rzutem?


Zatrzymajmy się na chwilę przy tym kolejnym sezonie. Lubiliście się z Igorem Griszczukiem?

Uwierz, że bardzo. Na początku mieliśmy mnóstwo spięć, był nawet moment, że już wyganiał mnie do tej Litwy. Ale potem bardzo się polubiliśmy. On doceniał mnie, ja go. Poznałem jego charakter, który początkowo był dla mnie strasznie trudny do zaakceptowania. Jednak Griszczuk okazał się bardzo fajnym człowiekiem!
 
Ale odnośnie tego sezonu, smutnego sezonu... Co wówczas tak naprawdę działo się z drużyną? Z drużyną, która najpierw zdobyła pierwszy medal w historii klubu, a kolejny sezon zakończyła na 5. miejscu. Wszystko się posypało, jak domek z kart. Atmosfera była zła, czy po po prostu wyczerpała się koncepcja Griszczuka?

Wydaje mi się, że to była kwestia dwóch nietrafionych pozycji - rozgrywającego i centra. Byli to bodajże Scott i Hughes. Obaj nie pasowali ani do drużyny, ani do koncepcji Griszczuka. Jeżeli dwóch podstawowych graczy, którzy występują w meczu średnio po 30 minut gra słabo, to ciężko o sukces. Potem zaczęły się ciągłe zmiany. Jedni przychodzili, drudzy odchodzili. A były to transfery nie do końca trafione. Tym bardziej, że część z tych zawodników była po kontuzji. Ale czas uciekał, a przecież w trakcie trwania sezonu trudno o wartościowego gracza. Klub brał, bo musiał. No i skończyło się, jak się skończyło.

Należysz do tych osób, które uważają, że Griszczuka zwolniono zbyt późno?

Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Przecież to nie my decydujemy, kogo trzeba zwolnić, a kogo zatrudnić. To klub podejmuje decyzje, a my po prostu musimy robić swoje. Tyle.

Jak przyjmowałeś do wiadomości fakt, że za chwilę możecie spaść z ligi? Pamiętasz ten mecz ostatniej kolejki z Basketem Kwidzyn? Graliście z nożem na gardle i przegraliście. Tylko dzięki wygranej Śląska pozostaliście w ekstraklasie.

Ten sezon w ogóle był fatalny. Chcieliśmy wygrywać, a w tabeli spadaliśmy coraz niżej. To nas podłamywało. W końcu spadliśmy tak nisko, że mało brakowało, a spadlibyśmy w ogóle - do I ligi. Z psychologicznego punktu widzenia to było dla nas bardzo ciężkie. Tym bardziej, że kiedy przegrywaliśmy dziesiąty mecz z kolei, już sam trener nie wiedział, jak do nas podejść - krzykiem czy spokojem. Widział, że jesteśmy podłamani, że tracimy wiarę. A w koszykówce wiara jest najważniejsza. To był nasz problem - nie wierzyliśmy. Może wystarczyłaby jakaś wygrana? Ale przecież tych wygranych w ogóle nie było. I to była tragedia.

Andrej Podkowyrow był najgorszym trenerem, u którego boku przyszło Ci grać?

Wcale nie. Andrej naprawdę miał pojęcie o koszykówce. Jego największym błędem było sprowadzenie do Słupska Straighta. Dla nas była to decyzja przynajmniej niezrozumiała, bo przecież Podkowyrow doskonale wiedział, jakim typem sportowca był Jason. Miał go u siebie na Ukrainie i sam go z tej Ukrainy wyrzucił! Po co więc brał go ponownie? On robił z tą drużyną co chciał. A nad Straightem ciężko było zapanować.

Początki tego sezonu także nie należały do udanych. W lidze Wam nie szło, a zaraz przecież mieliście debiutować w rozgrywkach europejskich. Było to tuż po zwolnieniu Podkowyrowa. Rozgrywaliście wówczas mecz z wielkim Unicsem Kazać. To miało być starcie Dawida z Goliatem. Nikt w Was nie wierzył, nawet Wasi kibice. Chyba nigdy na trybunach Gryfii nie widziałem takich pustek. I nagle sprawiacie tego dnia chyba największą koszykarską sensację w Europie. 

No tak (śmiech). Pewnie byleś na meczu i sam widziałeś, jak wówczas grał Unics. Oni zjawili się po dwóch dniach podróży, a wieczorem nawet nie trenowali. A przecież następnego dnia był mecz. Myśleli, że ograją nas choćby jedną ręką. Wyszli zaspani, na boisku prawie nie ruszali się z miejsca. A my byliśmy tym meczem podjarani. Podjarani, że gramy z tak klasową drużyną, której budżet jest chyba z dziesięciokrotnie większy od naszego. U nich jeden zawodnik zarabiał tyle, ile u nas prawie cała drużyna. Byliśmy więc maksymalnie zmobilizowani, no i udało się.

Jednak w rewanżu wszystko wyglądało już zupełnie inaczej. Zostaliście rozbici i odpadliście z eliminacji do EuroCup. Byliście zbyt pewni siebie, czy skutek tak wysokiej porażki był zupełnie inny?

Nie, absolutnie nie byliśmy pewni siebie! Wiedzieliśmy, że Unics rzuci się na nas wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego. Tamten mecz zupełnie nam nie wyszedł. Już od samego przyjazdu do Kazania mieliśmy pecha. Bennett, który był wówczas naszym liderem, jeszcze nie zdążył wysiąść z autokaru, a już nabawił się kontuzji kolana. W rewanżu nie mieliśmy nic do powiedzenia. Krótko mówiąc - Rosjanie nas zniszczyli.



fot. energa-czarni.pl


Do Słupska ściągnięto Gaspera Okorna, ale w lidze wciąż przegrywaliście. Na dodatek dostawialiście ostrego lania w EuroChallenge. Kibice mieli tego już serdecznie dość i postanowili działać. W szczególności, że na jaw wychodził coraz to bardziej pijackie ekscesy Straighta i Howella. No i nadszedł dzień sądu – mecz z Cajasolem. 

Oj nadszedł. To był ostatni dzwonek, by klub zaczął działać. Graliśmy dramatycznie, zmiany były potrzebne od zaraz! Zresztą wszyscy doskonale widzieli, jak reagowali kibice. Gdy przy piłce był któryś z dwójki Staright-Howell, na trybunach natychmiast pojawiały się ogromne gwizdy. Wiecie, czym nas wówczas zaskoczył Okorn? Gdy pewnego dnia wspomniana dwójka  zjawiła się na treningu, on do nich: -Wy już nie jesteście w mojej drużynie. I jak powiedział, tak zrobił. Wówczas ściągnięto do zespołu między innymi Burksa i Bookera. Kibice myśleli, że to już koniec. A Okorn całkowicie odmienił oblicze zespołu. Wszystko doskonale poukładał, wprowadził świetną atmosferę. W rezultacie na koniec sezonu zajęliśmy 4. miejsce.


To właśnie za czasów Okorna zostało rzucone hasło 'Wszyscy na czerwono'. Graliście wtedy derby z Koszalinem. Co wówczas czuliście, spoglądając na te trybuny? Czerwień Wam pomagała?

Uwierz, że w drużynie wszyscy czekaliśmy na ten dzień. Byliśmy maksymalnie podekscytowani, bo to było wówczas coś zupełnie nowego. A gdy już wybiegliśmy tamtego dnia na parkiet, po ciele chyba każdego z nas przeszły mrówki...znaczy ciarki. Ciarki, tak?


Tak. 


No właśnie (śmiech) Te trybuny nas bardzo wzmocniły. Każdy z nas wiedział, że nie możemy zawieść tych kibiców, że musimy dać z siebie po prostu wszystko. To było coś!


Ostatecznie sezon zakończył się dla Was czwartą lokatą, co można było brać za sukces. Uważasz, że późniejsze niepozostawienie w drużynie Okorna było złym posunięciem?

Wszyscy wierzyliśmy, że Okorn zostanie. Wiem tylko tyle, że w jakieś kwestii nie dogadał się z klubem. Czasami tak jest, że chęć zawodników nie wystarczy i decydują inne czynniki. Szkoda, że się nie udało.

Ale gdyby nie przyjście Miglinieksa, pewnie nie byłoby Adomaitisa.

Można tak powiedzieć (śmiech).

Adomaitis w swoim debiutanckim sezonie stworzył drużynę marzeń. Graliście wtedy  najbardziej efektowną koszykówkę w lidze. Widać było, że zespół doskonale się rozumie. Chyba przystaniesz na to, że atmosfera była wówczas świetna?

Tak, to był świetny sezon i świetna drużyna! Po pierwsze - każda pozycja była idealnie trafiona. I Blassingame, i Bennerman, i Davis - oni wszyscy nam podpasowali. Polacy świetnie się z nimi rozumieli. Uzupełnialiśmy się, graliśmy efektownie, a co najważniejsza, ta gra sprawiała nam przyjemność. Pewni siebie byliśmy do tego stopnia, że porażka z jakimkolwiek zespołem, nawet z Prokomem, nie wchodziła w grę! Przegrywając w trzeciej kwarcie nawet ponad dziesięcioma punktami wiedzieliśmy, że wygramy. Byliśmy tak bardzo pewni siebie!

Spodziewałeś się wówczas tego medalu?

W zasadzie to celem był finał, ale ostatecznie Prokom okazał się zbyt silny. Walczyliśmy jak równy z równym, ale niestety, nie udało się. Jednak ten medal był spełnieniem moich marzeń. Polowałem na niego przez 5 lat, aż w końcu dopiąłem swego. Ktoś może sobie pomyśleć - co to jest brązowy medal? Ale dla nas, dla mnie, on był jak złoty!

Nadszedł jednak kolejny sezon, gdzie czar prysł. W drużynie zdarzały się zgrzyty, miejsce miały
podziały. Czego zabrakło? Adomaitis zawiódł, Polacy, czy też problem tkwił głównie w Burrellu?

Koncepcja na pewno pozostała bez zmian. Tylko zawodnicy się zmienili. Kiedy zdobywaliśmy medal - drużyna do siebie pasowała. Potem już tego zabrakło. Każdy jednak powinien patrzeć na siebie. Ja patrzę i wiem, że nie zagrałem tak, jak ode mnie tego oczekiwano. Wiem, ze zawiodłem kibiców.

5. miejsce, to chyba nie był wtedy szczyt Waszych możliwości?

Patrząc na to, jakim dysponowaliśmy wówczas budżetem, to wcale nie był taki zły wynik. Wszyscy jednak zrobili z tego taką samą tragedię, jak za ostatniego sezonu Griszczuka. Wtedy, co cudem uniknęliśmy spadku. Przyzwyczailiśmy kibiców do zwycięstw, zdobyliśmy medal. A kiedy chcesz osiągać jeszcze więcej, to potrzeba zachować hierarchię, jakąś ciągłość, pozostawiać tych samych zawodników. A my przecież mieliśmy prawie całkowicie inną drużynę.




Ostatni sezon - niestety - okazał się także ostatnim Mantasa Cesnauskisa w barwach Energi Czarnych. Przynajmniej na razie. Liczysz na to, że jeszcze kiedyś zagrasz w Słupsku? A może chciałbyś tu zakończyć karierę?

Nie myślę o tym, co będzie za kilka lat. Teraz zacząłem pisać nowy rozdział swojego życia i chcę się skupić wyłącznie na przyszłym sezonie. Wiem, ze będzie ciężko. Zarówno przede mną, jak i przed moją nową drużyną, czekają wielkie wyzwania - choćby EuroCup. Cieszę się, że trafiłem właśnie do Zielonej Góry. Drużyny, która stawia sobie wysokie cele.


A reprezentacja Polski? Grając w Słupsku otrzymałeś polskie obywatelstwo. Gdyby tak zadzwonił teraz Ales Pipan i powiedział: -Słuchaj, Mantas. Jesteś mi potrzebny w kadrze. Co byś zrobił?

Była taka rozmowa, kiedy wybrano mnie do pierwszej piątki Meczu Gwiazd. Wtedy zresztą trenerem kadry był Igor Griszczuk. Dostałem od niego wstępną propozycję gry dla Polski, ale moje serce było rozdarte. Reprezentowałem swego czasu Litwę i wydaje mi się, że nie potrafiłbym tak nagle zmienić barw na biało-czerwone. Tym bardziej, że byłoby to niesprawiedliwie w stosunku do rodowitych polskich zawodników - przecież któremuś odebrałbym miejsce w składzie. Podziękowałem więc Igorowi i na tym zakończył się temat moich ewentualnych występów w reprezentacji Polski.

Przez te wszystkie lata spędzone nad Słupią, co zapamiętasz najbardziej?

Najbardziej, to chyba tą koszykarską atmosferę, jaka tu panowała. Ale tak naprawdę zapamiętam wszystko! Przyjechałem tu jak taki chłopczyk, a wyjeżdżam jako mężczyzna. Dziękuję za daną mi szansę. Dziękuję Prezesowi. Dziękuję kibicom. Przede wszystkim kibicom, z którymi przecież przeżywałem różne momenty - zarówno te złe, jak i te dobre. Ja jednak zapamiętam tylko te lepsze. Zapamiętam te czerwone trybuny, to piekło, ten wspaniały doping, tę wspaniałą atmosferę w Gryfii.


Było mnóstwo koszykarzy, z którymi przyszło Ci razem występować w Czarnych. Do których z nich masz największy sentyment, z którymi do dziś utrzymujesz dobre stosunki? 

Wiesz, ja jestem z tych zawodników, którzy nie posiadają fejsbuka, nie piszą na Twitterze, nie opowiadają, co się dzieje w drużynie. A jak już się spotkam to jasne, że pogadam, powspominam. Choć jest kilku koszykarzy, z którymi utrzymujemy bardzo dobry kontakt - Krzysiu Roszyk, Paweł Leończyk, Przemek Frasunkiewicz, Piotrek Szczotka czy choćby Łukasz Wiśniewski.


A kiedy przyjdzie Ci już zagrać przeciwko Czarnym. Będziesz chciał coś komuś udowodnić?

Niczego nie będę chciał udowadniać, ale na sentymenty też nie będzie miejsca. Jestem profesjonalistą - jeśli pracuję dla Stelmetu, muszę robić wszystko, by to właśnie on odnosił sukcesy.

Masz poczucie, że stałeś się ikoną tego klubu?

Na pewno nie. Gdybym był ikoną, nie postąpionoby tak ze mną.


A w oczach kibiców?

Ciężko mi powiedzieć. Grałem tu 6 lat, a kibice przywiązują się do takich koszykarzy. Lubią ich i cenią. Ja także przywiązałem się do Słupska, do tej publiczności. Jednak z pewnością znajdzie się ktoś, kto powie, że Cesnauskisa nie darzy zbyt wielką sympatią. I ja to rozumiem. Ale czy czuje się ikoną? Nie, chyba nie.

Chciałbyś przekazać coś słupskim kibicom?

Oczywiście! Jeszcze raz chciałbym wszystkim serdecznie podziękować. Zawsze będzie mi się tu przyjemnie przyjeżdżało. Słupsk stał się dla mnie drugim domem, a przecież w sercu zawsze coś pozostaje. Jak już mówiłem - nigdy nie zapomnę tych czerwonych trybun.

Gdyby wybór należał do Ciebie, komu przekazałbyś pałeczkę kapitana?

Wybór byłby prosty - mojemu dobremu przyjacielowi, Marcinowi Dutkiewiczowi.

Dziękuję za rozmowę. Dziękuję za te wspaniałe 6 lat. Kłaniam się nisko. 

Ja także serdecznie dziękuję. 


Nie mówimy 'żegnaj' lecz 'do zobaczenia'! 






PS. Mam nadzieję, że ktoś 'z góry' od Czarnych ogląda teraz ten filmik i pluje sobie w twarz!





fot. Łukasz Capar/gp24.pl



Kapitanie, dziękujemy !



czwartek, 12 lipca 2012

Ikony czy najemnicy?

Nikt. Najprawdopodobniej żaden z koszykarzy, którzy w minionym sezonie TBL reprezentowali barwy Energi Czarnych, nie pozostanie w Słupsku na kolejne rozgrywki. Ruch to nie tyle co ryzykowny, ale przede wszystkim bardzo zaskakujący. Nie zobaczymy już biegających po parkiecie z Czarną Panterą na piersi między innymi Mantasa Cesnauskisa (od 7 lat nad Słupią) czy Pawła Leończyka. Każdy z tej dwójki nazywany był przez słupskich kibiców "prawdziwym Czarnuchem", kreowany na ikonę klubu. Cesnauskisa wielu tak określa już teraz, w końcu nikt dotychczas nie grał w Czarnych tyle, co właśnie on. Natomiast popularny "Leon"  to także osoba utożsamiana i utożsamiająca się ze słupską koszykówką. Obaj nad Słupią uwielbiani. Jednak po latach spędzonych tutaj przyszedł czas na rozstanie. Litwin z polskim paszportem przeniesie się najprawdopodobniej do Trójmiasta, choć wciąż istnieje nadzieja, że do przedłużenia umowy pomiędzy nim a słupskim klubie dojdzie. "Mentos", jak pobłażliwie nazywany jest w Słupsku Cesnauskis, wciąż chce grać dla Czarnych, jednak problemem ma być wynagrodzenie. Kontrakt został ponoć obniżony do maksimum, a na takie warunki nie chce zgodzić się sam zainteresowany. I rzeczywiście śmieszna to suma, w porównaniu z tą, jaką koszykarz otrzymywał w minionych rozgrywkach. A co z Leończykiem? Jego w barwach Energi Czarnych nie zobaczymy już na pewno. Odszedł. A gdzie?  Do największego lokalnego rywala, a zarazem wroga publicznego numer 1. - AZS'u Koszalin! 


fot. Łukasz Capar



Leończyk do Słupska trafił w 2008 roku, zaraz po najgorszym sezonie Energi Czarnych w historii startów słupskiego klubu w ekstraklasie koszykarzy. Wówczas z drużyną pożegnał się Przemysław Frasunkiewicz, uznawany za największą ikonę, kochany i wielbiony przez słupskich kibiców, znienawidzony przez koszalińskich. Obu tych Panów wiele łączy. Począwszy od podobnego charakteru, woli walki, utożsamiania się z kibicami, a kończąc - niestety - na wielkim zawodzie, choć to i tak dość łagodnie powiedziane, jaki sprawili swoim fanom. Obaj postanowili przejść do AZS-u Koszalin, największego słupskiego wroga, choć nie tylko słupskiego. Tyle, że obaj w innym czasie i w innych okolicznościach. 


Foto: PAP/Adam Warżawa


Frasunkiewicz w Słupsku występował w sumie przez cztery sezony. Odszedł w 2008 roku, po tym, jak Energa Czarni cudem utrzymali się w lidze. W Koszalinie jednak nie znalazł się od razu. Tam trafił dopiero po dwóch latach, co było ogromnym szokiem dla kibiców ze Słupska. Popularny "Frasun" uważany był za największą ikonę Czarnych. Ludzie go kochali, robili flagi z jego podobizną, a on rzucał im po meczach swoje koszulki, za które potem musiał wykładać z własnej kieszeni. Był niezwykle przywiązany do tutejszych kibiców, którzy byli mu wyjątkowo oddani, zresztą on im także. Zawsze twierdził, że Słupsk jest dla niego jak drugi, a nawet pierwszy dom. -Kocham tych ludzi, kocham to miasto, kocham tą atmosferę tutaj - mówił  w jednym z wywiadów. Jego odejście z klubu, a bardziej niechęć władz i nowego trenera do tego, by po tak fatalnym sezonie pozostał w nim, spotkało się z ogromnym oburzeniem i krytyką, choćby Prezesa Twardowskiego. Ale on, jak i szkoleniowiec, byli nieugięci. Kibice już nie tylko żądali, ale wręcz błagali oto, aby Frasunkiewicza pozostawić. Dla nich był on nietykalny. Ten trafił jednak do Polonii Warszawa, ale gdy tylko przyjeżdżał do Słupska, zawsze witany był owacyjnie. No, prawie zawsze... Zmieniło się to wraz z jego zaskakującym przyjściem na testy do AZS-u Koszalin. Drużyny, której Frasunkiewicz - jako "prawdziwy Czarnuch" - tak bardzo nie lubił. Jedni już wtedy wieszali na nim psy, inni woleli milczeć. Bo szacunek do niego mimo wszystko pozostawał. Ostatecznie "Franz" w akademickich barwach nie zagrał. Gdy tylko pojawiła się oferta przejścia do Asseco Prokomu, były reprezentant Polski nie miał wątpliwości. Stracił jednak wiele, bo przez niespełna tydzień, jaki spędził w Koszalinie, dla wielu nie jest już ikoną. Tylko nieliczni wciąż mówią o nim w tym kontekście. A teraz, gdy Frasunkiewicz przyjeżdża do Słupska, na trybunach bardziej słychać gwizdy aniżeli oklaski. Smutne to, ale prawdziwe. 


Z tego, co może czekać na niego w Słupsku, sprawy może sobie zaś nie zdawać Paweł Leończyk. Jego ubiegłotygodniowe przejście do AZS-u, podobnie jak w przypadku Frasunkiewicza, wywołało wielką falę krytyki. Tyle tylko, że to wszystko odbywało się w innym czasie i okolicznościach. Leończyk nie był taką ikoną jak Frasunkiewicz, w ogólne nie był ikoną. Po prostu był utożsamiany z klubem. Frasunkiewicz natomiast nie przeszedł do Koszalin od razu po zakończonym sezonie w Enerdze Czarnych. No i jego wynagrodzenie finansowe było dość proporcjonalne do formy, w jakiej się wówczas znajdywał. Leończyk zaś po fatalnym sezonie w Słupsku żądał kosmicznego kontraktu. Popularny "Leon" już teraz jest w Słupsku mieszany z błotem. Określenia "zdrajca", "najemnik", "sprzedawczyk" można zaliczyć do tych najłagodniejszych. Leończyka bronią jednak koledzy z drużyny. -On ma w Słupsku dziewczynę, a z Koszalina do Słupska nie jest przecież daleko - tłumaczą. Dla fanów to jednak żadne wytłumaczenie. Tym bardziej, że 26-latek doskonale wiedział, czym są dla słupskich kibiców derby z AZS-em. Wiedział, i sam dawał ponosić się ich atmosferze. Utożsamiał się z kibicami, oni utożsamiali się z nim. Był uwielbiany. Zresztą w dolnych rzędach hali miał nawet swój mały fanklub. Nie potrafił jednak tego docenić. A najbardziej przykre jest to, że to kolejny z graczy, który najpierw śpiewał, że Koszalin to zło, a następnie do tego "zła" idzie. Zawiodłem się. Bardzo się zawiodłem. 


Zawiodłem się także na Klubie, który stwierdził, że ikony nie są mu potrzebne. Może i klubowi nie są, ale nam kibicom owszem. Mantas Cesnauskis i Zbigniew Białek także dostali ofertę gry w Koszalinie. Zresztą Paweł Kikowski również. Cała trójka odmówiła. A Cesnauskis ma przecież w Słupsku żonę, dziecko, dopiero co wybudowany dom. No i ma także za sobą ponad 7 lat występowania przed słupską publicznością. Początkowo nielubiany, dość szybko zawładnął sercami tutejszych kibiców. Teraz można nawet nazwać go weteranem polskich parkietów, a już na pewno weteranem hali Gryfia. W sondzie przeprowadzonej na fejsbukowej stronie bloga aż 80% fanów opowiada się za pozostawieniem Cesnauskisa w Słupsku. On sam także chciałby tutaj pozostać, ale najwyraźniej nie ma dla niego miejsca w szeregu. W tej kwestii kibice także krytykują. Bo nowy skład Energi Czarnych, w którym nie pozostawiono żadnego koszykarza z poprzednich rozgrywek, to wielka zagadka. Raz, że jest trener, o którym byli gracze wypowiadają się dość sceptycznie. Dwa, że nie ma nikogo, z kim kibice mogliby się utożsamiać. I trzy, że większa część kibiców deklaruje, iż nie podoba im się taka polityka klubu. Sam czuję się tak, jakby skończyła się jakaś epoka i wszystko zaczynało się od nowa. Ale przecież w jakimś stopniu, tak właśnie jest. Nie wydaje mi się, że - zakładając pesymistycznie - jeśli zespół będzie przegrywał, na hali będzie komplet publiczności, jak bywało dotychczas. Ale wtedy mieliśmy swoje gwiazdy, klubowe twarze, ikony. A co, a w zasadzie kogo mamy teraz?




Fakt, że Cesnauskis żądał dość sporego wynagrodzenia. Jednak z drugiej strony klub nie pozostawał dłużny i zaoferował mu kontrakt za "śmieszne" pieniądze. Z tego co mi wiadomo Litwin chciał negocjować, ale klub najwyraźniej nie chciał iść na kompromis. Szkoda, bo Cesnauskis zrobił bardzo wiele dla klubu, miasta, kibiców. Wygrane mecze w ostatnich sekundach, wspaniałe i wzruszające derby, mobilizacja w drużynie, niezwykła otwartość i wreszcie upragniony medal. To wszystko właśnie znalazło swój koniec. Najprawdopodobniej znalazło. A może to jeszcze nie koniec?